Howerla – czyli Petros tami i z powrotem.

Poniżej krótka relacja z 5-ciodniowej włóczęgi po szlakach Czarnohory. Zapraszam.

Do Przemyśla

Jadę pociągiem Kraków-Przemyśl. Ostatni raz jechałem pociągiem jakieś 15 albo i więcej lat temu. Dworce i wagony się zmieniły, nie śmierdzą. W nowszych wagonach Intercity nie ma już przedziałów, wszyscy siedzą w jednym wielkim przedziale, jak w autobusie, oprócz tego wszystkie miejsca numerowane, Pani kasjerka decyduje kto obok kogo siedzi. Także, niestety nie ma już zajęć w podgrupach, i jakby otworzyć flaszeczkę wszyscy w wagonie usłyszą i poczują.
Intercity to już sama nazwa-kiedyś kojarzyła się z pociągiem szybszym od :pospiesznego”, teraz znaczy “międzymiastowy” i nic więcej. Pod siedzeniami co prawda są gniazdka z naklejką żeby podłączyć laptopa, ale w tym pociągu z laptopem nikogo nie widziałem. Raczej wygląda to tak jak te 15 lat temu, jedna pani słucha walkmana (o sorry, smartphona), inna je jajeczko, gdzie indziej polaków rozmowy i wszyscy ciągle gdzieś dzwonią.
Zresztą laptop to oznaka człowieka pracującego, spieszącego się, a ten pociąg jedzie z Krakowa do Przemyśla cztery godziny. Tyle co autem. Komu by się chciało jechać na dworzec, brać taksówki, tramwaje? A mógłby szybciej jechać. Strasznie dużo stoi, w Dębicy czy Tarnowie z 15 minut, na każdej stacji parę minut. Państwowe instytucje są niereformowalne. Oni tego nie zrozumieją.
Bilet kosztuje 45zł czyli 10 euro.

Do Medyki

Busik do granicy. Prowadzi Ukrainiec. Klepie Ukrainki po tyłkach. Nie moja sprawa. W Przemyślu już widać, że tu zaczyna się Wschód. Nikt tu nie ma laptopa.
Cena busika 2 zł czyli 0,50 euro.
Na granicy, chyba przez porę roku i dnia – jest ostatni tydzień października, po szesnastej – w miarę pusto. Jest osobne przejście dla posiadaczy paszportów UE i nie ma tam kolejki. Po 3 minutach – Ukraina.

Do Lwowa

Po wschodniej stronie granicy spotykam mnóstwo ludzi, którzy chcą mnie zawieźć do Lwowa, jedni za 15 zł, inni za 100 zł, kawałek dalej po lewej jest mini-dworzec z marszrutkami. Jest za chwilę do Lwowa.
Cena 36,50 hrywny, czyli 5,60 zł czyli 1,40 euro.
Tu też nic się nie zmieniło. Widok za oknem dokładnie taki sam jak 15 lat temu. Ukraina zmienia się bardzo powoli.
W marszrutce full. Wszyscy się zabiorą nawet jak wydaje się że szpilki już nie wetkniesz. Pocimy się, ale nikt nie zostaje.
Po 1,5h Lwów, trochę bardziej rozświetlony i kolorowy niż ostatnio.
Tramwaj do centrum 2 hrywny, czyli 0,31 zł czyli 0,07 euro.
Okolice Płoszczadi Rynok jak Kraków, pełne knajpek, winiarni i grajków ulicznych.W środku tego wszystkiego CoffeeHome Hostel.
130 hrywien czyli 5 euro.

Lwów, ul. Teatralna
Lwów, ul. Teatralna

W zasadzie Coffeehome Hostel to całkiem dobry adres. Teatralna 6. Hostel jest spoko, jest czysto i ciepła woda. Gdyby nie bylo miejsc piętro wyźej jest jeszcze jeden hostel a dwie bramy dalej (Teatralna 10) kolejne dwa.
Dodatkowo jesteśmy w samym centrum historycznego Lwowa. Z dworca i na dworzec dojedziemy tramwajem np. nr 1 i 2.
W hostelu spotykam Koreańczyka, trochę narzeka, że mało obcokrajowców w hostelu – faktycznie, oprócz niego i mnie sami Ukraińcy.

Lwów, Płoszczad Rynok
Lwów, Płoszczad Rynok

Próbuję tłumaczyć, że koniec października to nie sezon ani żadne wakacje i to może dlatego. Wygląda na to, że przyjął do wiadomości.W ogóle niezły koleś, po studiach, analityk danych, pracował w San Francisco, skończył mu się kontrakt i teraz jedzie. Z Ukrainy, do Grecji, Włoch, Hiszpanii, potem Peru i Boliwia. Oprócz tego prowadzi projekt, który ma pomóc pozyskać biednym mieszkańcom Kambodży środki na studia. (https://www.generosity.com/volunteer-fundraising/help-thong-chinda-for-his-medical-school-tuition). Umawiamy się za rok na rynku w Limie i wychodzę na tramwaj.

Do Worochty

Biorę bezpośredni busik z lwowskiego dworca do Worochty. Odjazd 13.30. Busik jedzie 230 km 6,5 h i o 20:00 jestem na miejscu.
W międzyczasie rzuca mi się w oczy coś co widziałem już w busiku z granicy. A mianowicie szoferka oddzielona jest od reszty autobusu niebieskim płótnem, z wycięciem na wejście w kształcie sułtańskiego namiotu, przyozdobionym żółtymi frędzlami.No tak, przecież na Krymie była stolica Chanatu Krymskiego, a to wpływy Imperium Osmańskiego, a więc pachnie Wschodem, Miły egzotyczny akcent.
Miejsca są numerowane – przynajmniej te kupione we Lwowie – więc nie ma takiego tłoku jak ostatnio. Operatywny kierowca na krótsze odcinki zabiera pasażerów na lewo, przewozi jakieś paczki tzn. bierze w Iwano-Frankiwsku, w kilku miejscach po drodze zatrzymuje się i goście odbierają. Podczas tego kursu chyba sporo dorobił – trudno się dziwić, wszyscy tu kombinują, zachodni matrix jeszcze nie dotarł, ale dotarły już produkty z zachodnimi cenami. Np. komórki, od których Ukraińcy nie potrafią się oderwać, starszy czy młodszy, chłopak czy dziewczyna, każdy wyciska ostatnie soki ze swojego telefonu. Technologiczny wirus zaraża.

Do Zaroślaka – dzień 1

Jestem w Worochcie wieczorem. Ze względu na to, że chce podładować baterie moje i moich urządzeń, nagrać wstęp do filmu na goPro, odblokować kodem PUK telefon, który sobie zablokowałem we Lwowie biorę hotel najbliższy do przystanku autobusowego – Oksamit (http://www.oksamit-resort.com.ua/uk/golovna.html). Pokój dwuosobowy kosztuje 300 hrywien, czyli 45 zł, to że jestem sam, nie zmienia ceny.


Następnego dnia widok za oknem nie motywuje do podniesienia się z łóżka. Szaro i leje. Pakuję się i wychodzę. Chcę się dostać do Zaroślaka – centrum sportowego z noclegami, gdzie zaczyna się szlak na Howerlę. Są dwie opcje – asfaltem lub niebieskim szlakiem z Worochty, który do tego asfaltu w pewnym momencie dobija. Nie mam GPSa i pada. Idę więc asfaltem. Czeka mnie ok. 20 km. (z Worochty można wziąć taksówkę do Zaroślaka – ok 400-500 hrywien, można też podjechać marszrutką do pierwszego rozwidlenia, zostaje wtedy kilkanaście kilometrów). Po kilku godzinach docieram do szlabanu i punktu parku narodowego. Wejście do parku kosztuje 20 hrywien. Uprzejmy strażnik wpisuje mnie w księgę i wręcza ulotkę z numerami telefonów, pod które mam zadzwonić gdyby jak to określił “czegoś mi było potrzeba”. Myślę, żeby zadzwonić po szampana z truskawkami jak już zejdę z gór ale tak naprawdę postanawiam, że nie będę korzystać z tych numerów. Pytam czy można tu polskim samochodem przejechać, strażnik mówi, że tak, więc pod Zaroślaka można podjechać autem prosto z Krakowa!
Pod szlabanem spotykam trzech młodych Ukraińców górołazów, mówią żeby zrzucić się na transport do Zaroślaka bo jeszcze kawałek został. Sympatyczne chłopaki, więc się zgadzam. Zrzucamy się na transport po 50 hrywien starym oplem. Po pół godzinie jesteśmy pod Zaroślakiem. Dobrze nam się rozmawiało, więc chłopaki pytają czy na pewno chcę zostać w Zaroślaku, który nawiasem mówiąc nie wygląda zachęcająco, czy udać się z nimi do koliby (czyli bacówki w wydaniu ukraińskim), która jest 2 kilometry dalej po drodze na Howerlę. Opcja darmowego noclegu w towarzystwie brzmi super więc idę z nimi ledwo nadążając. Panowie są członkami jakiegoś klubu alpejskiego, jeżdżą w Kaukaz itd. Po 1,5 h jesteśmy na miejscu. Bacowie z owcami już zeszli w doliny więc mamy do dyspozycji pełen wypas. Jest piec, narąbane drewno – jak w domciu. Zaczyna się pichcenie – goście mają wszystko, nawet pomarańczę i cynamon do tequilli, ja mam tylko liofy i instanty więc dziele się miodową wódeczką kupioną na straganie pod Zaroślakiem. Zupa grzybowo-serowa i kromeczki z “sałem” rajcują niemiłosiernie, w piecu napalone – czego chcieć więcej?

Na Howerlę – dzień 2

W nocy trochę przymroziło więc nazajutrz już nie pada. Zanim panowie się obudzili, rozpalam im w piecu, pakuję się i ruszam na Howerlę. Podejście jest konkretne, najpierw przez las. Wychodzę wyżej i na drzewach pojawia się szron. Jestem we mgle, a właściwie w chmurze, potem, kosówka. W końcu docieram do krótkiego wypłaszczenia. Ktoś ułożył tutaj penisa z kamieni. Ot, testosteronowy żarcik. Dalej mgła idę więc po śladach. Mniej więcej po pół godzinie wychodzę ponad chmurę, tak na oko 200 metrów pod szczytem Howerli. Świeci słońce, jest cieplutko i pozostaje ostatnie konkretne podejście. Na szczycie jest ze 30 osób. Fotki morza chmur i ruszam do następnej koliby, a właściwie “eko-punktu” czyli chaty noclegowej dla turystów oddalonej ok. 2h położonej w połowie drogi między Howerlą a Petrosem.

Uwaga: schodząc w stronę Petrosa z Howerli, po zejściu ze szczytu ok.200 m jest znak wskazujący, że szlaki czerwony (na Petrosa) i zółty prowadzą prosto. Tylko zółty prowadzi prosto. Na Petrosa skręcamy w lewo.

Jest gdzie spać, ale ciepło nie będzie. Jest masa pniaków drewnianych ale nie ma ich czym porąbać. W chacie drewna tylko na chwilę. Loguję się więc i pichcę na “primusie”.

Między Howerlą a Petrosem
Między Howerlą a Petrosem

Na Petrosa – dzień 3

W nocy przymrozek a może nawet mróz. Przez chyba godzinę jakiś zwierz kręci się koło chaty, grzebie w śmieciach, hałasuje i nie daje spać, nie mam pojęcia co to, może lis, może wilk, może dziki pies, w każdym bądź razie nie wychodzę na zewnątrz. Za to rano budzą gawrony albo kruki skrzeczące na zewnątrz a dzień wita pięknym słońcem. Jest pewnie dalej poniżej zera i dzięki temu nie pada a chmury jakieś rzadsze. Mój dotychczasowy plan zakłada, że następny nocleg robię w 3/4 trasy do miejscowosci Kwasy obchodząc Petrosa, ale po godzinnym spacerze przy pięknej pogodzie, stojąc u podnóży Petrosa decyduję, że na niego wejdę. W razie zmiany pogody albo jakiejś porażki czasowej, jakiś kilometr poniżej, przy niebieski szlaku jest koliba, w której mogę się awaryjnie przespać.

Petros
Petros

Tak więc ruszam w górę zastanawiając się czy będą mi potrzebne raki. Po kilkuset metrach wspinaczki widoki nokautują, zmieniam zdanie i wiem, że chcę w Karpatach zostać dzień dłużej i będę dzisiaj spać w kolibie, o której pisałem przed chwilą. Poruszam się mniej więcej południowym zboczem więc raki i czekan okazują się niepotrzebne. Śniegu i lodu na szlaku nie ma w ogóle, ale za to jest mnóstwo błota, po którym jeżdżę jak na nartach. Linia między Petrosem a Howerlą stanowi swoistą barierę dla chmur. Po północnej stronie czyste błękitne niebo a po południowej morze kotłujących się chmur, przewalających się i rozpływających się za przełączką. Jeden z lepszych spektakli Wielkiego Manitou. Po godzinie ostrego podejścia jestem na szczycie. Spektakl trwa dalej ale obejmuje teraz 360 stopni. Jest pięknie. Bilet zakupiony za wysiłek podejścia jest wart swojej ceny. Pogoda dopisuje, na południu morze chmur, na północy widok aż po horyzont, a nad głową słońce. Na szczycie jest schron, kamienny kopiec i krzyż o tej porze udekorowane lodowymi pióropuszami. Przenikliwy wiatr i odgłos kawałków lodu uderzających o ziemię, odrywających się od krzyża przypominają, że czas nie stoi w miejscu i pora ruszać na dół.
Schodząc, a właściwie zjeżdżając po błocie spotykam idącego na Petrosa turystę z plecakiem chyba 90 litrowym wypełnionym całkowicie. Krótka rozmowa, przemiły uśmiechnięty od ucha do ucha, kipiący radością pan mówi, że jestem pierwszym człowiekiem, którego spotkał od kilku dni i czy w związku z tym czy nie mógłbym mu cyknąć fotki, bo ma same krajobrazy i na żadnej go nie ma. Pstrykam więc i w związku z tym, że w rozmowie wyłapałem kilka rosyjskich słów, które mają inne odpowiedniki w ukraińskim pytam się czy jest Ukraińcem. Mówi, że tak, ze wschodniej Ukrainy, ale równocześnie dzieje się coś dziwnego – uśmiech i radosny nastrój pryskają, twarz wykrzywia grymas. Facet zaczyna się jąkać,
-Ja-ja-ja pa-pa-patriot! – mówi i duka jeszcze kilka niezrozumiałych zdań, czarne chmury na twarzy, kompletnie nie wiem co się dzieje. W chwilowym przebłysku trzeźwości umysłu domyślam się, że musiałem zamieszać kijem w jakichś bolesnych wspomnieniach, lub co gorsza w nieczystym sumieniu. Krótkimi zdaniami, miną, próbuję dać do zrozumienia, że ten temat mnie w ogóle nie interesuje i o dziwo udaje mi się, na twarz powraca pogoda ducha, mowa uspokaja się. Rozmowa wraca na normalne tory, żegnamy się i rozchodzimy. Jest to jedyna osoba, którą spotkałem tego dnia. Spotkanie tkwi jeszcze w mojej głowie jakiś czas, próbuję dopasować różne teorie do tego co zaszło, jaka była jego historia – ale nigdy nie dowiem się o co chodziło. I chyba nie warto w tym grzebać, bo na pierwszy rzut oka widać, że facet w górach odpoczywa NAPRAWDĘ i jest szczęśliwy.
Docieram do skrzyżowania szlaków, idę niebieskim na dół, właściwie jest to droga i po 20 minutach jestem pod “awaryjną” kolibą. Jest tuż przy niebieskim szlaku – po kilku serpentynach, jest to dość zapuszczona bacówka. Za to źródło wody jest 5 metrów dalej a na miejscach do spania jest słoma. Będzie mięciutko. A w Hiltonie nie ma źródełka! Ani słomy! 🙂

Hilton w Czernochorze
Hilton w Czernochorze

Do sioła – dzień 4

Ranek jest cieplejszy, da się nawet umyć zęby w źródełku. Cieplejszy, ale chmury zeszły niżej, pada zmrożony deszcz i na widoki podczas kilkugodzinnej wędrówki nie ma co liczyć. Poruszam się cały czas w chmurze – widoczność 50 m, przynajmniej szlak obchodzący Petrosa w stronę Kwasów prowadzi drogą, którą jeżdżą chyba UAZy służb parku czy służby granicznej, czuję więc względny komfort.
W pewnym momencie widzę tablicę, niespodziewanie, bo szlak się nie rozwidla itd., podchodzę i czytam “Bonfires forbidden”. Nie wolno strzelać z fajerwerków! Co za pech, mam ich pół plecaka.
Serio, to tablica działa chyba tylko w Sylwestra, bo jest pod zboczem Petrosa a on ma idealne lawinowe nachylenie. Nie rozpisując się, bo nie ma o czym, dodam że tego dnia minąłem 7 osób – weekend.
W czasie krótszym niż zakładałem docieram do koliby w siole oddalonym o 7,5 km od Kwasów. Loguję się na ostatni nocleg. Skończyła mi się benzyna w kuchence i wypalam całe drewno jakie było w kolibie, jutro więc na śniadanie batoniki zamiast owsianki i woda zamiast herbaty. W nocy słyszę też zajeżdżające do sioła auto i motocykl. Na szczęście daleko od mojej chaty i nikt mnie nie odwiedza.

Do Kwasów – dzień 5

Poranek przynosi piękny jesienny dzień, spod wczorajszej mgły wyłoniło się pięknie położone sioło. Jest w miarę ciepło, słońce świeci, aż chce się isć dalej. Z tego zapału, rozpędu i słabego oznakowania pierwszy kwadrans poruszam się drogą, która prowadzi zupełnie gdzie indziej niż chcę dotrzeć, na szczęście w miarę szybko się orientuję. Wracam do punktu wyjścia i po dłuższej konsternacji odnajduję szlak na dół. Wraz ze stratą wysokości jesień robi się coraz piękniejsza, z każdym metrem na dół zima wyraźnie ustępuje jej miejsca. Po 2 h docieram do miejscowości Kwasy, która jest końcowym punktem mojej późnojesiennej włóczęgi po Czarnohorze. Przyjadę tu latem.

Post Author: Piotr

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *