Wszystko zaczęło się od filmu Nicolasa Winding Refn’a „Valhalla Rising„. Polski tytuł oczywiście sensacyjny, ale film jest prowadzony w ślimaczym tempie, jest medytacyjny mimo iż trochę w nim „graficznej przemocy”. Urzekła mnie surowość skandynawskiego krajobrazu, wszechogarniający chłód, pustka, brak miast. To spowodowało, że film wbił się głęboko w podświadomość, wygenerował potrzebę odwiedzenia takich miejsc.
A więc Szkocja. Spędziliśmy w niej ok. 10 dni, ale to wystarczy aby się zauroczyć. Pierwszy camping, w okolicy Pitlochry (przepięknego, klimatycznego miasteczka), od razu wkręcił nas w specyficzny, szkocki klimacik. Dotarliśmy nań dosyć późno wieczorem i nie mogliśmy znaleźć właścicielki. Pierwszy napotkany Szkot-klient campingu zapytany o to gdzie można ją znaleźć bez większego zastanowienia, ociągania, natychmiast ruszył na poszukiwania oprowadzając mnie podczas tego zimnego i deszczowego wieczoru wpadającego w noc po całym campingu. Poproszony o podanie numeru do właścicielki nie szukał i dyktował tylko wybiera i wręcza mi telefon. Serce na dłoni i skuteczne działanie to duch Szkocji. Nie wiem skąd oni mają taki napęd. Taką wbudowaną, bezwarunkową chęć pomocy. Jak Mel Gibson w Braveheart. Miłość od pierwszego wejrzenia. Zmoknięci, zziębnięci pokrzepiamy się Passport Whisky, aby następnego dnia, po wizycie w Pitlochry ruszyć przez południową Szkocję w stronę Fort William, miasta u stóp Ben Nevis.
W Fort William rozbijamy się na campingu Glen Nevis. Szlak na Ben Nevis zaczyna się jakieś 500m stąd. Do centrum miasteczka jest kilka kilometrów, czyli cisza i spokój, camping jest porządny, jest pralnia i cała campingowa infrastruktura, WiFi dodatkowo płatne.
10-cio tysięczne miasteczko posiada wszystkie zdobycze cywilizacji niezbędne dla podróżnika a mianowicie supermarket, kilka sklepów turystycznych, sklepów z pamiątkami, promenadę i stację benzynową (najtańsza jest stacja Esso przy drodze A82 na północny wschód). Jest trochę knajpek, w których można zjeść śniadanie albo lunch. Jest kilka muzeów, można zwiedzić destylarnię whisky, ruiny zamku.
Po dwudniowym oczekiwaniu wreszcie zapowiada się bezdeszczowy dzień. Spokojne śniadanie do 10 rano i wyruszamy. Nie musimy się spieszyć bo zmrok zapada ok. 23-ciej, szlak jest średnio trudny, zabłądzić się nie da, a światła czołówek na zboczach Ben Nevisa to częsty widok. Dodatkowo, za późniejszym wyjściem przemawia fakt, iż im bliżej wieczora tym wyższy pułap chmur, a co za tym idzie większa szansa na ładny widok ze szczytu góry – potwierdza to tablica w centrum turystycznym na początku szlaku.
Wejście na górę zaczynamy od odwiedzin w wyżej wspomnianym Ben Nevis Visitors Center. Tu dowiadujemy się, że wzięliśmy wszystko i generalnie jesteśmy przygotowani do wycieczki, opuszczamy budynek czym prędzej i ruszamy na szlak. Pierwsze jego metry to most nad rwącą rzeką, która również (jak szyczt i dolina) nazywa się Nevis (Nevis River). Dalej poruszamy się łąką biegnącą wzdłuż podnóża góry Meall an t-Sudhe, mierzącej niecałe 700 m n.p.m. a połączonej przełęczą z malowniczym jeziorem ze szczytem Ben Nevis’a. Co jakiś czas wyprzedzają nas Szkoci, poruszający się prawie biegiem, a to 60-ciolatek wyprowadzający swoje psy na spacer, a to tatuś z uwieszoną trójką dzieci. Dociera do nas, że jednak nie jesteśmy Highlanderami 🙂 . Szkoci, podczas tych mijanek, ucinają sobie z nami ekspresowe pogawędki, mające w podtekście charakterystyczną troskliwość o gościa połączoną z motywacją do dalszej wspinaczki.
Szlak nie jest trudny ani stromy, dopiero przed zakrętem prowadzącym do przełęczy zaczyna się bardziej wznosić, pojawiają się utrudniające marsz głazy. Jedno z dzieci tatusia-Szkota zalicza poślizg na kamieniu, uderza kolanami i łokciami, zaraz podnosi się i krzyczy „I’m all right! I’m all right!” („Nic mi nie jest!”) biegnąc już dalej po szlaku w swoich tenisówkach. Jak to powiedziała nam później recepcjonistka na campingu w Belfaście: „Scots are great but they’re mad!” („Szkoci są świetni, ale to szaleńcy!”). No cóż, zgadza się.
Poruszamy się teraz w stronę przełęczy, szlak staje się trochę bardziej uciążliwy, ale w końcu jesteśmy na wysokości, która pozwala napawać się otaczającym górskim krajobrazem. Docieramy do przełęczy, skąd można wykonać szybki spacer odbijający nad jeziorko Lochan Meall An T-suidhe. My rezygnujemy, bo szlak zrobił się teraz zachęcająco płaski i wygodny, a biegnie od tego momentu zboczem Ben Nevis’a. Dalej przecinamy kilka mniej i bardziej malowniczych cieków wodnych, by po kolejnych metrach w górę dotrzeć do podstawy chmur. Niestety, nie będzie nam dane podziwiać widoków ze szczytu na północną stronę. Robi się również odczuwalnie zimniej. Tu odpada kilkoro turystów, którzy wybrali się w t-shirtach, bez dodatkowych ubrań.
Dalsze podejście odbywa się w chmurze, trudność szlaku mniej więcej jak podejście na Kasprowy. Niewiele widać we mgle. Jedynym urozmaiceniem jest sporych rozmiarów płat śniegu – dorośli zamieniają się w dzieci, zjeżdżają na plastikowych reklamówkach i ogólnie jest zabawowo. Po jakiejś godzinie docieramy na szczyt.
Linki:
Mapa szlaku
Visit Fort William
Dolina Glen Nevis
Pitlochry